Polecany post

Drop shot - opis metody.

Mimo, że pisałem już na swoim blogu wędkarskim sporo odnośnie metody drop shot, to dalej dostaję o nią sporo zapytań. Z uwagi, że za oknami ...

czwartek, 6 listopada 2014

Pierwsze moczenie solanki jesienią.

Cóż, początek jesiennego sezonu trociowego za pasem. Dlaczego w poprzednim zdaniu odniosłem się do początku ? Należy zacząć od tego, że nasza bohaterka, owa troć jest rybą zimnolubną. Podręcznikowo, temperatura wody powinna spaść poniżej 10 kresek na termometrze, a wyznacznikiem szykowania się do ponownego moczenia solanki po wiosennej przerwie jest początek listopada. Oczywiście jest to umowny miesiąc "trociarzy", a o pierwszym kontaktach z rybami słyszałem już w październiku. Warto także wspomnieć o regulacjach prawnych, szczególnie tych dotyczących plażowych łowisk na zachód od zatoki gdańskiej, gdzie amatorzy połowów mogą dopiero wyruszyć na spotkanie naszej bohaterki nie wcześniej niż 15stego listopada; ustawa nie dotyczy wód objętych przez inspektorat rybołówstwa znajdujący się w mieście Gdyni. Tutaj możemy polować na srebrniaki okrągły rok.

Datę 3go listopada owego roku zapamiętam zapewne na długo. Może nie samą datę, a na pewno wrażenia związane z tym dniem. Takiego przypływu adrenaliny i szybszego bicia serca dawno nie doświadczyłem. Zaczęło się nieoptymistycznie; wstając przed świtem w ogarniającej jeszcze ciemnością podwórza, termometr nie wskazał uwielbianego przez spinningistów jesiennego przymrozku, a aż 9 kresek. Mało optymistyczne, tym bardziej że koledzy schodzili o kiju z odwiedzanych przeze mnie łowisk. Ale skoro wstałem, to pojadę już pomoczyć przysłowiowego kija pomyślałem.

Będąc na łowisku w okolicach przedświtu słońca owego nie zauważyłem. Niebo było pochmurne, a tak często widziana przeze poranna flauta, ustąpiła falom słyszanym już na parkingu podczas zakładanie przeze mnie spodniobutów. Jednak otwierając bagażnik samochodu i czując na twarzy podmuch porannej bryzy, już ukoiły po części fragment duszy trociarza. Trociarza zakochanego w morzu.

Pierwsze rzuty moimi woblerami bezsterowymi, nie dały rezultatów. Próbowałem także wahadłami klepanymi przez naszych tutejszych rękodzielników, ale to także nie zainteresowało naszej bohaterki. Ale to nic, pewnie jeszcze jej nie ma powiedziałem pod nosem. Przeniosłem się z głębszych połaci kamienistej plaży, na te bardziej piaskowe, pamiętając o niedawno odbytym tarle tubisa, gdzie  w amoku owe rybki niejednokrotnie wyskakują na chłodne już o tej porze roku ziarna złotego piasku. Próbowałem na bardziej podłużne błystki imitujące tej uroczej z wyglądu rybki. Zmieniłem technikę z tej bardziej opadowej, na nieprzerywane prowadzenie, raz szybsze raz wolniejsze, także na nic. Przybyli wędkarze po mojej prawej stronie tylko kiwali w zrezygnowaniu głowami zapewne myśląc o powrocie do domu.

Gdy dochodziła godzina 9, a słonko uśmiechnęło się do mnie za chmur pierwszy raz pomyślałem o założenie okularów przeciwsłonecznych, a także o zdjęciu czapki. Przychodziła powoli pora na powrót i oddanie się codziennym obowiązkom. Na odchodne zatrzymałem się w miejscu w którym mój znajomy w podobny okolicznościach przechytrzył piękne sreberko. Zacząłem od uwieszonej na agrafce imitacji małego tubisa. Trzy pierwsze rzuty obdarzyły mnie tylko glonami zawieszonymi na kotwiczce. Wtedy wyjąłem z kurtki moje pudełko z trociowymi smakołykami i założyłem swojego poczciwego bezsterowca, który tracił powoli swój kolor przez obtarcia nieuniknione podczas prowadzenia imitującego osłabioną rybkę odbijającą się od podwodnych kamieni. Rzut przy powiewie południowego wiatru zniósł moją przynętę na lewą stronę, a plecionka podczas zwijania unosiła się prostopadle nad wystającym z pod wody głazem. Wtedy stało się to na co każdy czeka. Coś co często zdarza się w momencie, gdy nie jesteśmy już skupieni tak jak nad pierwszymi rzutami. Co zdarza się gdy zmęczeni i często zrezygnowani prowadzimy przynęta tak jak zaprogramowały nas setki wykonanych rzutów. W moim przypadku 3-4 obroty korbką, pauza, czasami jakieś błyśniecie za pomocą szczytówki w opadzie. Przyznam szczerze, że nie pamiętam kiedy to się stało i to w pewnym sensie jest piękne. Przed lądowaniem ryby pamiętam tylko przekleństwa, przekleństwa chyba bardziej z zachwytu niż spowodowane obawą przed wypięciem, gdy troć od razu po braniu odjechała w prawo i zrobiła świecę jakieś 70 metrów od brzegu. Pamiętam jak przez mgłę, że próbowała zbliżając się do mnie jeszcze tej sztuki ze dwa razy, a ja po wyskoku szybko kasowałem luz plecionki modląc się, żeby kij wygiął się z powrotem. Na koniec rybka jeszcze zagrała solidnie na hamulcu i gdy zrównała się ze mną stojącym w wodzie sama pod przypływem walki jak i fali "wjechała" na brzeg.



Nie wiem jak wtedy wyglądałem, czy dalej byłem oniemiały poprzez podniecenie, czy już zacząłem się uśmiechać. Wiem jedno, trudno moją nową przyjaciółkę było objąć w karku. I to cholernie trudno. Ryba była tłusta, wygrabiona, nabrzmiała, zapewne postrach okolicznych tubisów i śledzi. Coś pięknego. Chyba z pięć razy próbowałem jej zrobić zdjęcie, ale była jeszcze tak silna, że co rusz skakała na żwirze i gdyby nie ja, pewnie znalazłaby sposób aby z powrotem wskoczyć do wody. Jakimś cudem, udało mi się, a okoliczna sylwetka zbliżającej się Pani, za moją prośbą cyknęła mi jeszcze dwie pamiątkowe fotki. Nie wyglądała aż na nadto zdziwioną, pewnie widziała na tutejszej plaży jeszcze większe sztuki, które przypływają tutaj na żer i to rozbudza moją wyobraźnię..




Z wędkarskimi pozdrowieniami

Bartek

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz